- Tu dotykamy naszej siermiężnej rzeczywistości. Jeden z ostatnich artykułów wstępnych do „Onkologii w Praktyce Klinicznej" poświęcił Pan dramatycznym warunkom, w jakich chorzy na nowotwory oczekują na przyjęcie przez lekarzy. Wielogodzinne oczekiwanie w tłoku na konsultacje, często poprzedzone równie długą podróżą z odległej miejscowości, brak miejsc do siedzenia, walka z bólem i strachem.
- Uważam, że lekarz powinien widzieć w pacjencie drugiego człowieka: często zagubionego w natłoku sprzecznych informacji, czasem nieufnego, ale zawsze słabszego partnera, wymagającego pomocy lekarskiej, psychicznej, a niekiedy także socjalnej. Jestem przerażony, gdy widzę bezduszność, a czasem bezradność niektórych moich kolegów czy pielęgniarek. Czy w przychodniach onkologicznych nie można postawić więcej krzeseł i foteli, saturatora z wodą mineralną, zapewnić opiekę życzliwej pielęgniarki? Dla mnie osobiście ważny jest los starszych ludzi chorych onkologicznie. Po leczeniu wypisuje się ich do domu, nawet nie pytając, czy ma się nimi kto zająć. Nie wystarczy tu pomoc równie wiekowego współmałżonka, który sam wymaga opieki. Domy opieki, nawet za całą emeryturę pensjonariusza ze słoną dopłatą rodziny, nie chcą przyjmować chorych onkologicznie, bo zapewnienie specjalnej pielęgnacji i wizyt lekarza kosztuje. Do hospicjum też taki pacjent nie trafi, jeśli zostało mu jeszcze trochę życia. Ci chorzy po prostu umierają, skazani na samotność, cierpienia i odleżyny, a jak mają szczęście - wizytę siostry środowiskowej raz czy dwa w tygodniu. A kto zrobi zakupy, ugotuje, posprząta, nakarmi? Gdy wypisuję do domu starszych pacjentów, przynajmniej próbuję ustalić, czy chory ma zapewnioną opiekę domową, czy ma się nim kto zająć. Zgon takiego samotnego pacjenta, leżącego po śmierci kilka dni w domu, nie należy, niestety, do wyjątkowych zdarzeń. Czasem piszę listy do lekarzy w ich ośrodku z prośbą o zapewnienie stałej opieki pielęgniarsko-szpitalnej lub choćby wizyt pielęgniarki środowiskowej. Obawiam się jednak, że lekarz stwierdzi, że nie ma takich możliwości i wyrzuci list do śmieci. Dlatego uważam, że istnieje paląca konieczność stworzenia oddziałów dla przewlekle chorych onkologicznie. Ich koszt nie byłby duży, jakieś sto złotych dziennie, bo nie potrzeba tu ani wielu lekarzy, ani uzbrojonych łóżek, specjalistycznego sprzętu i masek tlenowych, jak w hospicjach. Na taki oddział dla trzydziestu chorych wystarczy jeden lekarz, który zrobi poranny obchód, trzy-cztery pielęgniarki, dwie rehabilitantki i kilka salowych. Na południu Polski, gdzie pracuję, na styku województwa kieleckiego i podkarpackiego, na przestrzeni zaledwie siedemdziesięciu kilometrów kwadratowych stoi aż pięć dużych szpitali i jeden mały. W niektórych z nich aż 30 procent łóżek od lat jest tam niewłaściwie wykorzystywana. Stworzenie tam oddziałów hospicyjnych byłoby bezcenne dla samotnych pacjentów, a dla szpitala opłacalne finansowo.
- I tak doszliśmy do finansów. Na działający od trzech lat Narodowy Program Zwalczania Chorób Nowotworowych ustawa przewiduje wydanie 3 miliardów złotych w ciągu dziesięciu lat. Jak mają się te kwoty do realnych potrzeb?
- Narodowy Program Zwalczania Chorób Nowotworowych ma na swym koncie i sukcesy, i porażki. By miał on sens, trzeba go na bieżąco korygować. A moim zdaniem, wymaga on poważnych korekt, głównie w metodach szkolenia dla onkologów i modernizacji programów specjalizacyjnych, zwłaszcza takich, jak ginekologia onkologiczna czy chirurgia i pulmunologia. A pieniądze? To z pewnością dużo, ale zależy, na co będą wydane. Jeśli na poprawę wczesnej diagnostyki, która jest w polskim leczeniu onkologicznym najsłabszym punktem, począwszy od wiedzy lekarskiej, poprzez odpowiedni sprzęt i badania, to warto je zainwestować. Natomiast jeśli zostaną utopione na szerzenie wiedzy onkologicznej wśród pacjentów, za pomocą broszurek propagujących nawet najsłuszniejsze hasła, to moim zdaniem, efekt będzie niewspółmierny do wysiłków i kosztów... Wiedzę tę można upowszechniać znacznie tańszymi metodami, począwszy od pracy każdego onkologa ze swoimi pacjentami.